Ale wpisów zrobiłam we wrześniu… Zakręcony miesiąc, ciągle coś… I odbiło się to na bieganiu niestety :( Biegałam niewiele… Nowością wprowadzoną przeze mnie są ćwiczenia robione w tabacie. Po pierwszym razie nie mogłam się ruszać przez tydzień… A wracając z pracy marszobiegiem ledwie do domu dotarłam… Ten marszobieg chyba tak pogorszył sprawę. Nigdy tak nie miałam, nawet zaczynając biegową przygodę. Nogi się pode mną uginały, jakby były z galaretki. Nie mogłam wejść na schody, o zejściu już nawet nie wspomnę… Musiałam komicznie wyglądać jak tak chodziłam, jak na filmikach typu „day after maraton” :)  A ja tylko ćwiczyłam… Byłam zapisana na Bieg Rodzinny Zabieganych ale potrzebne były osoby przy organizacji więc bez większego żalu zrezygnowałam ze startu.

Jak  mogłam już normalnie funkcjonować to znowu ze startu w Biegu Godzinnym wykluczyło mnie wesele. Byłam na weselu „wyjazdowym” ale nie droga dała popalić tylko samo wesele, bo tam trwa ono przez większość dnia i całą noc, albo raczej dotąd, dopóki wszyscy nie padną… Ja wytrzymałam przez 12 godzin… Na drugi dzień powrót do domu. Zdążyłam wrócić, ale byłam padnięta, zmęczenie wzięło górę i dałam sobie spokój…

Generalnie we wrześniu więcej ćwiczyłam niż biegałam… :( Plusy są takie, że trochę bardziej się wzmocniłam, ale za mało biegania…

Dzięki promocją w Lidlu mam parę cieplejszych ciuchów, więc jak na razie pogoda mi nie straszna. Gorzej z leniem – bo jak będzie zimno to będę toczyć walki ze sobą, żeby wyjść z domu… Wiem, że potem fajnie się biega ale to wyjście… Będę marudzić jak na zmarzlucha przystało… :)

No ale nie martwmy się na zapas :) W Uniejowie (19 października) rekordów życiowych bić nie będę, tego jestem pewna. A jak będzie to zobaczymy :)