Doskonale pamiętam dzień, w którym dostałam swój pierwszy medal za udział w biegu – 6.06.2008 roku w Siemianowicach Śląskich po III Nocnym Biegu Godzinnym 🙂 To były drugie moje zawody ale pierwszy medal. Przez kilka dni oglądałam go x razy dziennie ciesząc się jak dziecko i wspominając bieg.

3 sierpnia 2008 roku dostałam kolejny medal – za przebiegnięcie półmaratonu w Tychach – biegu, do którego kompletnie nie byłam przygotowana – miałam przebiec 14 km ale mnie poniosło i zdecydowałam się biec dalej, po czym ok 17-18 km prawie umarłam przeżywając nie tzw. ścianę ale chyba cały blok… Wtedy, na początku biegania, był to dla mnie dystans magiczny, nieosiągalny, o maratonie już nawet nie wspomnę. Jak po biegu (i w jego trakcie też 🙂 ) powiedziałam już wszystko co sądzę na temat swojego biegania i biegania w ogóle, to zaczęłam się cieszyć zdobytym medalem – symbolem mojej męki 😀 Patrzyłam na niego i byłam z siebie dumna. Odlew muszli z perełką sprawił, że czułam się, jakbym wróciła do domu ze złotem olimpijskim 🙂 Czasem tego biegu lepiej nie będę się chwalić 🙂

Dzisiaj, po kilku latach biegania, medale nie wzbudzają we mnie aż takich emocji. No, medal z Maratonu Warszawskiego też oglądałam co trochę przez kilka dni 🙂 Przez kilka lat chowałam medale do szuflady. Zresztą, nie startowałam zbyt często. Było kilka lat, gdy nie startowałam w ogóle. Był też okres, kiedy nie biegałam. Potem wróciłam do biegania i do startów.

Pierwszym startem po przerwie był Półmaraton Dąbrowski. Im bliżej startu, tym więcej wątpliwości, stres, obawa, że nie dam rady, że nawet jeśli przebiegnę, to nie zmieszczę się w limicie bo tak wolno biegam. Obawy nasiliły się, gdy miesiąc przed startem rozchorowałam się – między innymi złapałam wtedy tzw. jelitówkę a jej kontynuacją była grypa… Gdy w końcu mogłam wrócić do biegania to miałam problem z ITBS. Mocno myślałam o tym, żeby w ogóle nie jechać do Dąbrowy. Ale jeszcze gdzieś tam głęboko w mojej głowie odzywały się resztki ambicji, żeby nie rezygnować tak łatwo, żeby nie poddawać się bez walki… I tak biłam się z myślami.

Któregoś dnia wyjęłam z szuflady wszystkie „wybiegane” medale. I zaczęłam oglądać, wspominać biegi i moją walkę ze swoimi słabościami. Nigdy wcześniej nie zeszłam z trasy, nie poddałam się na tyle, żeby zrezygnować. Każdy bieg ukończyłam. I pomyślałam wtedy, że nie chcę aby połówka w Dąbrowie była moja pierwszą taką biegową porażką. Wtedy też rozwiesiłam te medale na wieszaku do ubrań a wieszak powiesiłam w widocznym miejscu. Nadal bardzo stresowałam się biegiem ale widok tych medali – moich małych zwycięstw z samą sobą dodawał mi otuchy. Półmaraton ukończyłam. I choć wynik był daleki od życiówki to nie byłam ostatnia a i od limitu czasowego w bardzo bezpiecznej odległości 🙂 Medal został dowieszony do innych i tak jak pozostałe motywuje w dalszych biegach.

Widok medali pomagał bardzo w czasie przygotowań do pierwszego maratonu, kiedy to wątpliwości i strachu było jeszcze więcej. Ale patrzyłam na te medale, przypominałam sobie ciężkie chwile walki na nieraz trudnej trasie i w ciężkich warunkach. Ale zawsze dawałam radę! To dlaczego miałam nie dać rady tym razem? Dałam! A medal (jak już skończyłam go oglądać co trochę 🙂 ) zawisł na honorowym miejscu. Do dziś jest dla mnie nie tylko wspomnieniem biegu ale również motywatorem i dowodem na to, że można, że dokonałam niemożliwego dla mnie, pokonałam siebie i swoje słabości na przekór wielu osobom. I czasem tak sobie myślę, że pokonałam maraton to mogę wszystko! 🙂 No może nie wszystko, ale mogę zrobić wiele fantastycznych rzeczy o które sama bym siebie nie podejrzewała – wystarczy trochę odwagi, konsekwencji i uporu w dążeniu do celu. Da się!

Medale wiszą cały czas, obecnie na wieszaku „domowej produkcji” – do ramki po obrazie przybiłam trzy listewki, pomalowałam i zawiesiłam medale 🙂 Lubię na nie patrzeć 🙂 To mnóstwo wspomnień, przeżyć. O każdym z nich mogłabym opowiadać godzinami 🙂 Każdy to osobna historia i przygoda, która tak samo nigdy już się nie powtórzy. To moja pamiątka, nie mam ich dużo jak na tyle lat biegania.

Ostatnio coraz częściej czytam opinie, że medale nie są na biegach potrzebne, że powinni dostawać je tylko zwycięzcy, że nie biega się dla medali itd. Nie biegam dla medali ani dla numerów startowych – bo te też zbieram.

20160421_163337

Biegłam w wielu biegach, w których nie było medali a numer startowy oddawałam na mecie – bo na tej podstawie robiona była końcowa kwalifikacja biegaczy. Ale cieszę się gdy dostaję medal. To taka moja mała nagroda – nie za zwycięstwo w biegu bo to mi raczej nie grozi… Za zwycięstwo nad sobą i swoimi słabościami. Ci, którzy mają tych medali 200 i w każdym biegu biegną na życiówkę pewnie mają inne zdanie na ten temat. Jakże odmienne uczucia towarzyszą osobom początkującym, dla których dany medal jest pierwszym czy trzecim medalem.

Dlatego mam nadzieję, że na biegach jednak będą medale dla wszystkich. Najlepsi oprócz medali mają puchary i nagrody. Pozostałe osoby wbiegające na metę również odnoszą zwycięstwo – każdy ma swoje własne. Każdy jest dumny, gdy medal zawiśnie na jego szyi. No chyba, że ktoś nie zrealizował swoich założeń czy nie było tak wyczekiwanej życiówki. Ale to już inna historia i inny punkt widzenia. Ja piszę o osobach tak po prostu cieszących się bieganiem 🙂 Medal z mniej udanego biegu również jest pamiątką i wspomnieniem. Motywacją do nauki na błędach popełnionych w czasie danego biegu 🙂

To nie medale sprawiają, że dany bieg zapisał się wyjątkowo w moim sercu ale jakże miłą są pamiątką 🙂 Medale na biegach? Ja jestem za! 🙂