To słowo zapożyczyłam sobie od vegerunnerki – bardzo mi się to słowo spodobało gdyż świetnie opisuje to, co w ostatnich dniach dzieje się w Częstochowie. Bo ciężko uwierzyć, że jest druga połowa kwietnia a nie luty… Otóż we wtorek zaczął padać śnieg – padało intensywnie całe popołudnie, noc i do południa następnego dnia. Efekt był taki, że miasto zostało sparaliżowane. W niektórych dzielnicach nie było prądu, ludzie nie mogli najpierw odkopać swoich samochodów a potem nimi wyjechać. Komunikacja miejska jeździła w cały świat. Chodnikami nie dało się przejść. Mój  powrót z pracy do domu we wtorek po 22 był naprawdę heroiczny 🙂

Wczoraj rano przywitał mnie śnieżny krajobraz prawie górski – wszystko przykrywały kopuły śniegu. W miejscu gdzie mniej więcej jest chodnik przedzierałam się przez zaspy wysokości powyżej kolan…. Drzewa przykryte grubą warstwą śniegu wyglądały ślicznie ale niestety ten śnieg był bardzo mokry a co za tym idzie ciężki. Mnóstwo drzew ma połamane gałęzie, niektóre całe się poprzewracały – krajobraz jak po śnieżnym huraganie…

Wczoraj cieszyłam się, że akurat mam „dzień lenia” i zamiast biegać wygrzewałam się na saunie. Bo czarno bym to widziała… Dzisiaj śnieg już trochę stopniał i miejscami jest odśnieżone ale małe osiedlowe uliczki nadal przysypane. Wybrałam się na bieganie nie bardzo wiedząc czego się spodziewać. Tak wyglądały te lepsze, odśnieżone fragmenty:

Super bieganie to to nie było, bo biegło się ciężko po mokrym śniegu, miejscami bo niezłej ciapciai. Tak więc ambitnie nie było ale przynajmniej trochę się poruszałam – zawsze to coś 🙂 Na koniec pobiegłam do sklepu – żeby nie chodzić specjalnie postanowiłam połączyć przyjemne z pożytecznym i przed wyjściem z domu zabrałam pieniądze w kieszeń 🙂 Wzbudziłam zainteresowanie w sklepie – pewnie wyglądałam bardzo ciekawie 🙂 Po wyjściu ze sklepu również wzbudzałam zainteresowanie – zakupy nie były ani bardzo duże ani ciężkie więc wzięłam reklamówkę pod pachę i biegnąc wróciłam do domu. To też musiał być niezły widok 😀