I po wszystkim :) Emocje opadły to mogę napisać parę słów, choć jakoś ciężko było mi się do tego zebrać :)

Na podbój stolicy udaliśmy się w nocy – mój M zawiózł mnie i klubowego kolegę Sławka. Nie byłam zdenerwowana, w sobotę wypoczęłam, wyspałam się, zrelaksowałam, nie myślałam o biegu. Przeziębienie minęło, czułam się dobrze, zapomniałam o odcisku na stopie – również tajemniczo zanikł :)

Podróż do Warszawy minęła spokojnie, tylko pieruńsko zimno było… 🙂  Na miejscu pokręciliśmy się trochę, potem musiałam się przebrać bo bez numeru startowego nie chciano mnie wpuścić do miejsca z toi toi – ami… :( Organizatorzy robili niepotrzebnie zamieszanie przed biegiem swoją organizacją, wielu osobom wzrosło wtedy ciśnienie – mnie też… Potem udałam się na start, odszukałam swojego zająca i poszłam się rozgrzewać. Skorzystałam jeszcze raz z kibelka a potem już zaczął działać stoperan – gdybym go nie zażyła, to odwiedziłabym chyba wszystkie toi toie na trasie :) Wróciłam na miejsce startu i dopiero wtedy zaczęłam się denerwować. Różne myśli przychodziły mi wtedy do głowy.  I w końcu ruszyliśmy. Pierwsze kilometry minęły mi niesamowicie szybko. Napawałam się atmosferą, jaką stworzyli zarówno biegacze jak i kibice :) Biegłam za zającem a właściwie za zajęczycą :) która jak dla mnie odrobinę za szybko biegła. Mój zegarek pokazywał różne dziwne rzeczy, tempo 6.30, 6.28, 6,35… A przecież miało być 6.52… Międzyczasy po biegu potwierdziły moje przypuszczenia. Potem już było równiej. Przebiegaliśmy przez Łazienki a potem obok punktu kibicowania Fundacji Rock’n’Roll dla której biegłam. Zostałam bardzo ciepło i głośno powitana i jakoś tak cieplej się na serduszku zrobiła :) To było bardzo miłe i dodało mi energii na następne kilometry :)

mar2

Pierwszą połowę dystansu biegło mi się super. Problemy zaczęły się na Wisłostradzie. Tunelem biegło się fajnie :) Potem jednak, na otwartej przestrzeni wiał dość silny wiatr prosto w twarz. Moje zatoki zareagowały  bardzo szybko. Nie dość, że pod wiatr biegnie się tak sobie, to jeszcze co chwilę musiałam wycierać nos bo leciało mi z niego przy każdym podmuchu… Zaczęłam również trochę zwalniać i mój zając oddalał się… Mogłam jeszcze trochę biec tym tempem ale bałam się, że potem nie będę miała sił. Gdzieś około 27 km minęłam osoby, które wyliczały, że teraz już mogą iść bo zdążą dojść przed limitem… Nie rozumiem takiego podejścia więc pozostawię to bez komentarza…

Przed 30 km zaczęła boleć mnie noga, a dokładnie rozcięgno podeszwowe na lewej stopie… Z każdym kilometrem ból wzmagał się coraz bardziej. Zdecydowałam się na przeplatanie biegu marszem, żeby dać odpocząć chwilę stopie. Dodatkowo zrobił mi się pęcherz na śródstopiu tej samej stopy, dokładnie obok wcześniejszego. Przy każdym postawieniu stopy czułam przesuwającą się wodę… :( Przerwy na marsz były coraz dłuższe… Ale ludzie obok mnie miewali gorsze momenty, płakali, klęli pod nosem, mówili że nie dadzą rady i że mają dosyć. Tych ostatnich starałam się wyprzedzać, żeby nie słuchać ich zawodzeń i aby one nie wpłynęły na mnie. Bo ja postanowiłam sobie, że do mety dotrę choćby na czworaka :) Oczywiście gdybym miała jakąś poważną kontuzję to ze względów zdrowotnych zeszłabym z trasy, ale poza tym absolutnie nie!

I w sumie to było jedyne założenie, jakiego udało mi się dotrzymać. Na metę wbiegłam z czasem 5:29:32… Samo wbiegnięcie na płytę Stadionu Narodowego robi wrażenie :) Odczucia niesamowite :) Miłe też było to, że na tych ostatnich metrach dopingowali biegacze, którzy ukończyli już bieg. Wręczono mi medal i przeszłam do strefy dla biegaczy, która zlokalizowana była na parkingu podziemnym. Tam były depozyty, masaże, szatnie itd. Odebrałam swoją pelerynkę i wyszłam na dwór gdzie dostałam posiłek. Jadłam na stojąco, bo bałam się, że nie wstanę jak siądę :) Czułam mięśnie czworogłowe, oj czułam :)

Potem poszłam na koronę stadionu, gdzie był mój M. Siadłam na ławce i mogłam odpocząć. Opowiadaliśmy sobie z kolegą wrażenia :) Ale najlepsze było jak trzeba było wstać :) O matko! :) Jak paralityk :) Obydwoje tak wstawaliśmy :) A potem idąc do samochodu trzeba było przejść przez przejście podziemne a to oznacza schody :) Wyglądało to tak, że ja trzymałam się barierki z jednej strony, Sławek z drugiej i walczyliśmy z tymi schodami :) Słowo „ała” było przez nas bardzo często używane :) A między nami szedł M. i śmiał się z nas :) Za nami podążyła grupka maratończyków robili dokładnie to co my. Śmialiśmy się z siebie wszyscy :)

mar

Wrażenia z biegu wspaniałe choć nie mam jakiejś dzikiej radości, nie czuję się maratończykiem. Uzyskany czas na to nie pozwala. Mam niedosyt, gdyż wiem, że nie dałam z siebie wszystkiego. Stać mnie było na więcej. Czas poniżej 5 godzin był poza moim zasięgiem, ale mogłam być na mecie o kilkanaście minut szybciej. Nie mogłam się jednak zmobilizować, walczyć pomimo bólu. Każdego coś bolało a jednak większość walczyła… Ja przegrałam ten bieg głową – tak jak się obawiałam… Mam bardzo słabą psychikę i małą wiarę w siebie. I go mnie zgubiło.

Poza tym było dobrze. Od czwartku pilnowałam węglowodanów, szczególnie w piątek kiedy to byłam w Warszawie i przeszłam ponad 20 km. Uzupełniałam węglowodany na bieżąco. W sobotę zrobiłam sobie ściągę na której miałam rozpisane kiedy mam brać żele. Pilnowałam tego na maratonie i nie poczułam „odcięcia energii”.

Wnioski mam takie, że na pewno za mało biegałam, niestety tu przeszkodą dla mnie było upalne lato :( Z mojego planu treningowego niewiele wyszło, nie byłam w stanie biec ponad 20 km w temperaturze powyżej 30 stopni w cieniu… W ogóle za mało biegałam :( Bardzo cieszę się za to z treningów na bieżni mechanicznej. Dały mi bardzo dużo i mogłam porządnie przeprowadzić treningi szybkościowe i tempowe.

Moje samopoczucie po maratonie nie było złe. Co prawda w drodze powrotnej do domu rozważałam nocleg w samochodzie bo wiedziałam co będzie się działo jak będę z niego wysiadać :D Jakoś w końcu dotarłam do domu, gdzie wieczorem już zaczęłam regenerować moje uda :) W nocy niewiele spałam bo odezwało się moje stłuczone żebro. O ile w czasie biegu nie czułam go, tak w nocy odezwało się z nawiązką :( Boli mnie jak leżę, na prawym boku to już w ogole nie mogę się położyć, po biegu bolało mnie 5 razy bardziej… Rano wstałam i o dziwo było lepiej niż wieczorem :) Czułam nogi ale mogłam chodzić :) Bolała mnie za to boczna część lewej stopy – od przekrzywiania nogi w czasie biegu gdy bolało mnie to rozcięgno. Ale potem rozchodziłam sobie tą nogę. W ciągu dnia pospacerowałam trochę i od razu było lepiej :)

Jestem zdziwiona, że nie bolą mnie kolana czy biodra. Bałam się, że po maratonie nie będę mogła biegać. A tu nic!!! Będę się musiała zająć sobą, a dokładnie lewą nogą, bo choć rozcięgno nie boli to jednak problem jest i to w całej nodze. Ale to już moja fizjo-zabawa ze sobą :)

Cieszę się, że wzięłam udział w maratonie, choć go zaliczyłam a nie przebiegłam. Poznałam jak to jest. Fantastyczni kibice, muzyka w głośnikach, zespoły na trasie grające i zagrzewające do walki. Był taki moment który utkwił mi w pamięci – niesamowite wrażenie gdy wbiegałam na ulicę Sanguszki (podbieg, który śnił się po nocach przed maratonem połowie biegaczy) po 32 km biegu a z głośników brzmiały słowa piosenki „Chwile jak te” Kamila Bednarka:

„Takie chwile jak te
Nie zdarzają się zbyt często,
Takie chwile jak te
To nasze zwycięstwo.

Uwierz, że są chwile
Dla których warto żyć
Uwierz, że masz siłę
By przebić się przez mur swych słabości.

To idealny moment,
Żeby poczuć znów
Energię ludzi, których
Rozumiesz bez słów”

Dokładnie te słowa :) To było niesamowite uczucie (chyba nadużywam tych słów dzisiaj ;) ), nie potrafię tego opisać. Zaczęłam sobie rozmyślać co ja tu robię i dlaczego ale w takim bardzo pozytywnym wymiarze :) Humor mi się poprawił i zaczęłam cieszyć się tym maratonem pomimo bólu nogi :) Takie różne przemyślenia miałam potem po drodze :) Pewnie dlatego jakoś bardzo mi się nie dłużyło :)

Maraton wpłynął na mnie pozytywnie, z powrotem zachciało mi się biegać a te chęci i radość z biegania gdzieś utraciłam przed maratonem. Aż chciało mi się biegać w poniedziałek :) Ale na spacerach się skończyło dla dobra moich nóg :) Jednak myślałam sobie, kiedy znowu zrobię sobie długie wybieganie po lesie :) Na razie jednak moje biegowe zapędy zostały powstrzymane przez bardzo prozaiczne powody – od wtorku do czwartku nie ma u mnie wody od rana do godziny 15 :) A ja na 14 do pracy :) Musiałabym chyba wstawać o 5 żeby pobiegać i zdążyć się wymyć i wyprać rzeczy zanim zakręcą wodę :) Ale taka godzina to nie w moim stylu :) Więc pobiegam dopiero w piątek :)