Maraton za pasem. Towarzyszą temu strach, niepewność, mnóstwo obaw… W dodatku nic mi nie wychodzi tak jak chcę… Nie biega mi się dobrze, w ogóle straciłam chęć do biegania. Nie cieszy mnie ono tak jak kiedyś… W ostatnich dniach potruchtałam trochę, nic już nie wytrenuję. Wczoraj miałam sobie zrobić ostatni trening ale zrezygnowałam bo dopadło mnie przeziębienie :( Nie jest źle, tylko kicham, mam katar i troszkę gorzej czuję się wieczorem dlatego odpuściłam trening na rzecz wygrzania się w łóżku. Nie wiem czy dobrze zrobiłam, czy przerwa w bieganiu do niedzieli nie sprawi, że ciężko będzie mi się biegło bo będę sztywna i nierozruszana… Nie chciałam ryzykować gorszym zaprawieniem się. W mojej pracy jest dużo ludzi, wystarczy, że ktoś coś złapie i zaraz roznosi się po innych osobach. Robiłam co mogłam, żeby się nie zarazić ale coś mnie jednak złapało. Mam nadzieję, że do niedzieli wylezie i sobie pójdzie w siną dal nie utrudniając mi życia.

Dziś miałam pierwsze spotkanie z „wrogiem” – pojechałam do Warszawy po pakiet startowy dla siebie i klubowego kolegi. Miałam 2 godziny spaceru na stadion narodowy. Na miejscu byłam pół godziny po otwarciu biura a tu ludzi pełno, dużo już wychodzi z pakietami – trochę mnie to zaskoczyło. Pakiety odebrałam bez kolejek i problemów – kolejki były do innych biegów towarzyszących maratonowi. Pochodziłam sobie po expo ale małe było, myślałam, że będzie więcej stoisk. Można było sobie kupić różne fajne rzeczy ale pieniążków niestety brak 🙁  Pooglądałam tylko i poszłam obejżeć sobie stadion. Oczywiście weszłam na trybuny nie tym wejściem co trzeba i zaraz przywitał mnie uśmiechnięty pan ochroniarz :) Oddelegował mnie we właściwe miejsce. Posiedziałam sobie chwilę na trybunie oglądając jak przygotowywana jest murawa stadionu do niedzielnych wydarzeń. Właściwie to nie murawa bo trawę zwijali :D

Tak sobie siedziałam, obserwowałam i w zasadzie nie towarzyszyły mi żadne uczucia – ani dobre ani złe. Zastanawiałam się jak to będzie wbiegać tu w niedzielę – wiem, że będzie fajnie ale nie czułam ani radości ani stresu myśląc o niedzieli. Zero emocji. Jakbym nie biegła, tylko przyszła popatrzeć… Nie wiem czy to dobrze czy źle ale przynajmniej choć dziś się nie stresuję.

Potem obeszłam sobie stadion, obejżałam miejsce w którym będziemy wbiegać na stadion oraz wbieg na murawę. Tak więc metę mam już „obtrzaskaną” :) Gdy wracałam, na Moście Poniarowskiego minęła mnie grupka kilku biegaczy, z których jeden mijając mnie spytał po angielsku czy będę biegła w maratonie a gdy powiedziałam, że tak zaczęli mi życzyć powodzenia :) Taka miła chwila :)

Ja poszłam sobie jeszcze Nowym Światem na Plac Zamkowy a potem wracałam na autobus. Znowu miałam trochę do przejścia. Pojechałam w moich starych, super wygodnych butach a dorobiłam się odcisku na śródstopiu… :( :( :( Okazało się, że wkładka już się trochę zużyła – odkleiła się i kawałek się ruwał i podwinął. Ale to dosłownie kawalątek bo mnie cały czas szło się wygodnie i nic nie czułam :( Jak poczułam to już był bąbel :( Szybko interweniowałam aby nie pogorszyć sprawy. Mam nadzieję, że w niedzielę nie będę go czuła… :( Tak jak pisałam wcześniej – nic nie układa się tak jak powinno :(

Jadę teraz do domu, jutro totalny odpoczynek – przeszłam dziś 24,5 km. Nie wiem czy to dobrze, czy nie przesadziłam, ale generalnie dużo chodzę więc nie jest to dla mnie problem i chyba nie powinno się to zemścić w niedzielę… Cały tydzień wysypiałam się, chodziłam spać o porach dla mnie więcz dziwnych :) Jutro śpię aż się obudzę :) Odpoczywam, relaksuję się a w niedzielę niech się dzieje wola nieba – z nią się zawsze zgadzać trzeba :) Może Matka Boska Maratońska będzie miała mnie w swojej opiece? :)