Bieg, nad którym długo się zastanawiałam. Chciałam pobiec w Biegu Niepodległościowym, w końcu zdecydowałam się na Pajęczno (nie chcąc wystawiać na próbę cierpliwości mojego M. – tą odległość zaakceptował 😉 ).  Nie przepadam za małymi, kameralnymi biegami gdyż zazwyczaj startują tam sami ścigacze a ja zawsze taka sierota przybiegam na końcu… Raźniej mi jak jest więcej osób biegających w podobnym tempie do mojego. A im większy bieg tym takich osób jest więcej. Patrząc na wyniki z poprzednich lat wiedziałam, że znowu będę na końcu. Pogodziłam się z tym i zapisałam się na bieg. Pajęczno powitało nas 3 stopniami ciepła. Po bezproblemowym odebraniu pakietu siedzieliśmy więc w samochodzie, żeby nie przemarznąć. Start opóźnił się o parę minut co dało się we znaki ze względu na zimno. Tak więc wszyscy wypruli jak tylko skończyło się odliczanie 🙂 Ja tradycyjnie ustawiłam się z tyłu i po wybiegnięciu ze stadionu byłam wśród kilku ostatnich osób. Za nami jechała karetka z napisem „koniec biegu” ale przed nią jeszcze kilka osób na motorze. Motory robiły duży hałas, co mnie trochę irytowało. Stwierdziłam, że nie chcę tak biec cały czas więc trochę przyspieszyłam, żeby oddalić się od motorów i mieć więcej upragnionej ciszy. Jak się potem okazało, zemściło się to na mnie. Jak już pewnie wszystkim wiadomo ścigaczem nie jestem i zdecydowanie wolę przebiec wolniej półmaraton niż szybko 5 km – na pewno mniej się zmęczę… Pierwsze 2 – 3 km były ok, biegło mi się fajnie. Na 4 kilometrze zaczęło się, w sumie to nawet nie wiem co… 🙂 Ciężko mi to opisać. Jednocześnie mogłam i nie mogłam biec… To nie była przysłowiowa „ściana”, miałam siły żeby biec. Ale nie mogłam… Wydolność mojego organizmu dała mi się we znaki. Serce zaczęło szybciej bić, płuca zaczęły domagać się więcej tlenu… Musiałam przejść do marszu żeby uspokoić tętno i oddech. I tak już miałam do końca. Przebiegłam trochę i sytuacja się powtarzała. Najgorzej było na piątym kilometrze. Bieg miał dystans 5, 5 km. Na te ostatnie pół kilometra starałam się zmobilizować ale ciężko mi to szło. Przed samym stadionem musiałam przejść do marszu, biegnąc dookoła boiska również. Robiłam wszystko co mogłam, żeby nie przegoniła mnie para, którą wcześniej zostawiłam w tyle a która przez te przerwy zdążyła mnie dogonić… Nie byłam więc ostatnia ale oczywiście gdzieś tam na końcu. Stałam w kolejce po jedzenie jak na stadion w towarzystwie motorów wbiegła ostatnia osoba. Po prześledzeniu swoich czasów wiedziałam już dlaczego potem miałam takie problemy. Otóż pierwszy kilometr biegłam w tempie 5:50, drugi niewiele wolniej… A ja w takim tempie nie biegam… 6:00 to byłoby dla mnie szybko… A tu takie tempo. Najlepsze jest to, że ja wcale nie czułam tego tempa. Nie patrzyłam na zegarek przez cały bieg, był on przysłonięty bluzką. Nie kontrolowałam więc tempa, biegłam tak, jak było mi dobrze. Najwolniejszy był 5 km a ostatnie pół kilometra, pomimo marszobiegu, było w dobrym tempie. W nogach w ogóle nie czuję, że biegałam. Czeka mnie chyba duża praca związana z treningami tempowymi i szybkościowymi… Mój odwieczny problem to utrzymanie równego tempa. Udaje mi się to tylko na bieżni mechanicznej, która odpowiednio ustawiona trzyma stałą prędkość. Trzeba nad tym pomyśleć. Ale skąd wzięło mi się to 5:50 to nie mam pojęcia… Naprawdę dziwny był to bieg… Po biegu zaplanowana była dekoracja zwycięzców w biegach dzieci, które odbywały się przed biegiem głównym. Potem miało być losowanie nagród wśród uczestników biegu a dopiero po nim dekoracja zwycięzców biegu głównego. Tak nietypowo. Jednak z powodu zimna oraz napiętego planu dnia nie zamierzaliśmy zostawać. I tak nigdy nic nie wygrywam… Zjadłam i poszłam się przebrać gdy były dekoracje dzieci. Organizatorzy nie przedłużali niepotrzebnie, wszystko odbywało się sprawnie i szybko. Jeszcze byłam w szatni na stadionie jak rozpoczęło się losowanie. I słyszę, że wylosowano mój numer. Myślałam, że się przesłyszałam, ale nie! Więc szybko zapięłam torbę, założyłam kurtkę i wybiegłam z szatni. Dobrze, że byłam już ubrana 🙂 Rzuciłam torbę mojemu M.i biegiem na murawę 🙂 Zdążyłam w ostatniej chwili 🙂 Nie wiem jaki to był dystans i jaki miałam czas, ale na pewno była to życiówka! 😀 Okazało się, że dostałam telefon 🙂 Wiadomo, że taki z niższej półki ale niespodzianka przydatna dla mojego M – jego telefon ledwie zipie i ma pęknięty ekran, więc będzie sobie mógł korzystać z tego wygranego 🙂 Rekompensata za marznięcie tyle czasu 🙂