Wczoraj pełna energii i chyba jeszcze endorfin po wczorajszym bieganiu 😁 z ogromną przyjemnością prawie pobiegłam na basen. Niestety, dzisiaj nie byłam sama na torze, towarzyszyły mi dzieciaki, które musiałam cały czas omijać. Takie lawirowanie nie sprzyja rekordom, a mimo wszystko zegarek ku mojemu zdziwieniu odnotował rekordy chyba na 400 i 700 metrów :) Wieczorem czekało mnie 7 km biegu – ku mojemu zdziwieniu przebiegłam jak dzień wcześniej piąteczkę 😍 🏆


Dzisiaj M zaproponował, że może pojedziemy do lasu – a ja na to: tak! Pobiegam! 😁 No i pojechaliśmy. Z góry byłam nastawiona na marszobieg, bo pojechaliśmy na moją ulubioną trasę – najpierw z górki, a potem pod górkę 😂 Ale dzisiaj to nie był mój dzień… W ogóle za gorąco, nie taki fajny wieczorny chłodek jak przy ostatnich biegach.

Już od początku wkurzała mnie moja bluzka. Normalna, oddychająca, ale w lepszym stanie niż ta, w której zazwyczaj biegam. Stara porozciągana, ta nie więc już mi to przeszkadzało 🙈

Wkurzali mnie też rowerzyści, których był wysyp na ścieżce – szczególnie ci, którzy uważali, że ta ścieżka tylko im się należy. Rozjadą kogoś, ale nie zjadą na bok.

Żeby się nie denerwować, skręciłam na boczną ścieżkę. Piaszczystą, a ja nie lubię biegać po piachu, więc dalej się wkurzałam… 🙈

I tu najlepsze podsumowanie dzisiejszego dnia – obtarły mnie buty… Nowe buty, w których już kilka razy biegałam… Obtarły mnie tak, że nie tylko nie mogłam biec, ale nawet iść… A do samochodu dotrzeć musiałam… Więc szłam na palcach… Jeszcze najlepsze: siadłam sobie na chwilę na mchu, żeby wysypać piach z butów, zatrzymałam zegarek i potem zapomniałam go włączyć… A ważny był dla mnie pomiar dystansu… Ostatecznie nogi poobcierane w kilku miejscach, ale 10 km zrobione…